Prolog | betowała: patkaza
Była
wtedy letnia, gwieździsta noc. Księżyc w pełni oświetlał coraz to nowe
postacie, które cichutko, na palcach, skradały się w jedno i to samo miejsce.
Nie chciały, żeby ich zobaczono, jednak wprawione oko obserwatora z łatwością
wyłapywało ludzkie sylwetki.
Dom
był wielki i czarny. Wyglądał na zaniedbany i opuszczony, jednak można było
dostrzec, że w środku tętni życiem. O ile dom Czarnego Pana mógł tętnić życiem.
Coraz to nowe, czarne postacie pojawiały się przed wysoką, metalową bramą
Riddle Mannor. A skrzat gospodarza wpuszczał je, o ile pokazały identyfikator.
Czarne Znamię, wypalane śmierciożercom na znak własności. Własności duszy,
która od czasu wypowiedzenia zaklęcia stawała się także własnością Voldemorta.
Dwoje
bardzo młodych ludzi przemierzało jeden z ciemnych, długich korytarzy. Zielony
dywan ciągnął się przed nimi, a specjalne zaklęcie nie pokazywało niczego
dalej, niż na dwadzieścia metrów. Srebrne ramy obrazów kolorem przypominały
jeden z domów Hogwartu, do którego Czarny Pan uczęszczał w latach młodości.
Postacie
na portretach, zawsze szare i smutne, dziś rozmawiały ze sobą, chodź nie można
było nazwać tego wesołą rozmową. Wymieniały ciche komentarze, co do obecności
niektórych osób tego akurat dnia. Dnia, w którym to dwie nowe osoby miały zostać
przyjęte w ścisły krąg śmierciożerców Voldemorta. Dnia, w którym to dwie
kolejne dusze dostaną się pod smukłe i czarne skrzydła Złej Drogi Życia.
Wyżej
wspomniani ludzie, blondynka i blondyn, doszli właśnie do głównych drzwi Sali
Tronowej i stali sztywno, przylepieni do framug, czekając na ich kolej.
Wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Po dziewczynie widać było, że się boi. Jej
prawa brew drgała, a zdenerwowanie okazywała poprzez stukanie lewym lakierkiem
o zimne, srebrne kafelki.
Ciche
słowa „Spokojnie”, które wypłynęły z ust jej towarzysza sprawiły, że noga
przestała równomiernie stukać o posadzkę, a brew wróciła na swoje stałe
miejsce. Jedynie oczy blondynki ukazywały to, co działo się w jej głowie.
Wątpliwości.
Czarownica
o bujnych, czarnych lokach wyszła z Sali, przeszła kilka kroków i odwróciła się
na pięcie, by spoglądać w oczy swoich siostrzeńców. Na twarzy miała, jak
zwykle, uśmiech, który pokazywał nic innego jak tylko wrodzoną chytrość,
przebiegłość i co najważniejsze: zło. Bellatrix Lestrange, w swojej, zawsze
czarnej jak noc, sukni przysunęła twarz do dziewczynki i wyszeptała jej kilka
wyrazów, które tylko ona była w stanie wyłapać.
–
Ma dla niego zadanie – powiedziała, po czym wyprostowała się i tym razem
odezwała się głośniej. – Czarny Pan chce was widzieć.
Sala
była wielka, ciemna i opróżniona z wszelkich mebli. Po środku stał wysoki,
czarny tron, a grupy śmierciożerców dzielące się na kręgi stały w odpowiednich
od siebie odległościach. Przed obliczem Czarnego Pana pojawiły się dwie
postacie: chłopiec i dziewczynka – ubrani tak samo jak pozostali.
Voldemort
rozkazał przyklęknąć wybranym, po czym sam wstał ze swojego
majestatycznego tronu i, niczym letni
wiatr, zatoczył koło, sunąc po posadzce. Chodził w tę i z powrotem, a gdy już każdy
myślał, że będzie chodził tak w nieskończoność, ustał naprzeciw jednego ze
śmierciożerców.
–
Twoje dzieci, Lucjuszu – syknął, a jego głos przepełniony był jadem. – Spójrz,
jak dostępują błogosławieństwa!
Podszedł
do dwójki rodzeństwa i stanął naprzeciw nich. Rozkazał im wyciągnąć lewe
dłonie, po czym wycelował w nie różdżką. Obydwoje musieli być dzielni. Srebrna
wiązka światła powędrowała w kierunku ich rąk, a niewerbalne zaklęcie zostało
wypowiedziane w głowie Voldemorta.
Czarne
znamię, które pojawiło się na rękach tych dwóch mówiło od teraz, że są jego
własnością. Łzy Narcyzy, które ukradkiem spływały po jej policzkach świadczyły
o tym, że straciła swoje dzieci na zawsze. Wiecznie niewzruszona twarz Lucjusza
również ukazywała przerażenie.
Od
teraz ich dzieci będą traktowani na równi z nimi. Będą karani za ich błędy.